Wyobraź sobie, że grasz w zespole na gitarze, skomponowałeś kilka dobrych utworów, wkrótce będziesz z kolegami nagrywał debiutancki album. Przyszłość wygląda obiecująco. Pewnego dnia, a konkretnie o poranku, Twoi koledzy budzą Cię, wręczają bilet na autobus i mówią, że nie jesteś już członkiem zespołu. Koledzy wiedzą, że jesteś bardzo dobrym muzykiem, ale niestety masz też bardzo duży problem z alkoholem i nie wróży to nic dobrego na przyszłość. No i tyle.
Jesteś wściekły, tak wściekły, że masz ochotę zamordować wszystkich ludzi, a dla byłych kolegów z zespołu przewidziałeś najbardziej wymyślne tortury jakie zna ludzkość. Wsiadasz jednak do tego autobusu i poza oczywistymi pytaniami „jak do tego doszło?” poprzysięgasz wielką zemstę.
Ale nie, nie chodzi o wymordowanie ludzkości. Po prosto dochodzisz do wniosku, że założysz nowy zespół, który będzie jeszcze lepszy od tego, z którego zostałeś wyrzucony i będziesz tworzyła taką muzykę, że ex-koledzy wpadną w depresję i będą każdego dnia przeklinali moment, w którym się Ciebie pozbyli. Może i nagrają płytę, może i odniosą jakiś sukces, ale to Ty osiągniesz większy sukces, nagrasz lepsze płyty i w to oni będą oglądać Twoją twarz w TV, będziesz straszył ich z okładek czasopism muzycznych.
Pracujesz jak szalony, a motywacją mógłbyś obdzielić pół świata i nadal sporo by zostało.
Osiągasz sukces. W sumie, w czasie swojej kariery sprzedajesz ponad 38 milionów płyt. Jesteś 12 razy nominowany do nagrody Grammy i raz otrzymujesz statuetkę. Co więcej, wraz z kolegą z zespołu trafiasz na 19. miejsce listy 100 najlepszych heavymetalowych gitarzystów wszech czasów, opublikowanej przez magazyn Guitar World. Naprawdę jesteś uznanym muzykiem, riffy które komponujesz są tak charakterystyczne, że zdobywają własną nazwę „spitfire riffs”.
Odniosłeś sukces, bezdyskusyjny. Przeszedłeś do historii muzyki – nikt i nic Ci tego nie zabierze. Co więcej, Twoje nazwisko jako kompozytora znajduje się na okładkach płyt zespołu z którego Cię wyrzucono, więc koledzy też o Tobie nie zapomną. Z resztą wielu ludzi uważa, że to właśnie Twoje riffy i Twoje kompozycje ukształtowały tamten zespół. Setki tysięcy młodych ludzi na całym świecie wiesza w swoich pokojach plakaty z Tobą w roli głównej i marzy o tym, żeby osiągnąć to co Ty. Możesz czuć się spełniony.
Ale niestety nie jesteś.
Co więcej, wszystkie Twoje sukcesy wydają Ci się małe i niepozorne, a to co Cię boli najbardziej, to to, że ponad 30 lat temu zostałeś wyrzucony przez kolegów z zespołu. Bo jeśli Twój sukces jest wielki, to sukces Twoich ex-kolegów jest gigantyczny. Sprzedałeś mnóstwo płyt, zagrałeś mnóstwo koncertów na całym świecie, przeszedłeś do historii i zarobiłeś tyle kasy, że Ty i Twoje dzieci mogą nic nie robić do końca życia.
Twoi ex koledzy osiągnęli jednak więcej. Nazwę ich zespołu znają nawet ludzie, którzy nie przepadają za metalem, fani toczą trwający już ponad 3 dekady spór który z albumów Twoich kolegów jest najważniejszy w historii metalu, a przynajmniej jeden z utworów znają chyba nawet fani disco polo. Co więcej, oni sprzedali ponad 150 milionów albumów, więc nawet obiektywnie patrząc na liczby – osiągnęli więcej.
To prawdziwa historia, która przypomniał mi autor książki “Subtelnie mówię F*ck! Sprzeczna z logiką metoda na szczęśliwe życie” (a tu możesz kupić ebooka), a która jako wielki fan formacji Metallica i nieco mniejszy fan formacji Megadeth oczywiście znam.
Dave Mustaine, który to właśnie został wyrzucony z zespołu, osiągnął naprawdę dużo i spokojnie kilkadziesiąt milionów ludzi chętnie znalazłoby się na jego miejscu. Choć prawdopodobnie kilka osób więcej wolałoby jednak być na miejscu Jamesa Hetfielda, prawda?
Nie zmienia to faktu, że obaj panowie odnieśli wielki sukces, ale zupełnie inaczej wygląda sukces Dave’a Mustaine’a np. z mojej perspektywy, a zupełnie inaczej z perspektywy samego Dave’a Mustaine’a. Bo obaj mamy inne punkty odniesienia. No i tu jest pies pogrzebany.
Dave Mustaine ustalił cel „być większym od zespołu Metallica” i patrząc obiektywnie nie udało mu się tego celu zrealizować. Inna sprawa, że nie ma aż tak wielu zespołów, których członkowie mogą to powiedzieć. Patrząc obiektywnie na Mustaine’a z perspektywy większości fanów metalu, oraz tysięcy muzyków, jego sukces jest gigantyczny i niepodważalny.
Jeśli chcecie poczytać o historii innego muzyka, który podobnie jak Dave został wyrzucony z zespołu, a ten stał się najpopularniejszym w historii muzyki, to odsyłam do wspomnianej książki. Poczytacie m.in. o tym jak Pete Best poradził sobie ze sobą i swoim życie po tym jak koledzy wyrzucili go z The Beatles.
No ale dość o muzykach, bo podobne problemy przeżywa wielu tzw. „zwykłych” ludzi na całym świecie. Bardzo prawdopodobne, że sam(a) znasz przynajmniej jedną taką osobę, która mimo że obiektywnie osiąga sukcesy i ma powody do zadowolenia, we własnej ocenie jest nieudacznikiem, albo przynajmniej nie czuje się dobrze z samym sobą.
Wiem o czym mówię, bo sam coś takiego przerobiłem. Z jednej strony obiektywnie rzecz biorąc wiodło mi się całkiem dobrze, by nie powiedzieć bardzo dobrze, ale cały czas odczuwałem niedosyt. Wiele osób powie, że to dobrze, bo to ambicja, że to chęć rozwoju, itd. A ja Ci powiem – bzdura.
To niestety coraz większy problem, który w najbliższych latach będzie coraz poważniejszy, bo punkt odniesienia jest coraz bardziej nierealny. Co innego kiedy kierując się emocjami jak Dave Mustaine ustalić nie do końca właściwy cel i mieć na dodatek nieco pecha (bo nie miał wpływu na to jak potoczy się kariera jego kolegów), a co innego właściwie nie mieć możliwości ustalić innego celu jak błędny.
Kto słuchał drugiego odcinka Mocnego Podcastu ten wie o czym wspominała Mirka, której bardzo dużą grupę pacjentów stanowią młodzi ludzie, którzy dopiero wchodzą w dorosłe życie i ich największym problemem jest to, że nie wiedzą kim chcą być albo że czują, że nie mają prawa zmienić zdania lub się mylić.
I trudno jest się temu dziwić, jeśli popatrzymy jak wygląda świat w którym nie tylko oni, ale zaryzykuje, że większość ludzi spędza bardzo dużo czasu czyli media społecznościowe i weźmy tylko dwa – Instagram i Linkedin.
Na Instagramie 99,99% publikujących zdjęcia to ludzie, którzy ociekają szczęściem. Gdyby szczęście można było mierzyć tak jak promieniowanie, to takie urządzenia psułyby się w sekundę po zbliżeniu do niemal dowolnego profilu na Instagramie.
Szczęśliwe matki, które nie odczuwają bólu rodząc dziecko, szczęśliwe dzieci, których dzieciństwo jest tak piękne, że bajki Disneya wypadają w tym porównaniu jak opowieści z rodzin patologicznych.
Szczęśliwi trenerzy rozwoju osobistego, którzy mają recepty na wszystko i wystarczy tylko zapisać się na ich kurs online za 499,99 zł żeby po tygodniu stać się człowiekiem sukcesu. Są też szczęśliwe żony, które śniadanie jedzą w łóżku w takim otoczeniu, że ludzie z Ikea mogliby się uczyć jak sprzedawać meble. Ich szczęśliwi mężowie mają modne brody co tydzień pielęgnowane u barbera, sześciopak nie tylko wtedy kiedy kupią 6 piw w supermarkecie, a MacGyver i Bear Grylls to cieniasy kiedy się ich porówna z naszymi bohaterami z bloków i domków jednorodzinnych. Szczęśliwe wannabe-kucharki i kucharze u których nawet ziemniaki w piwnicy wyglądają jak jajka Faberge, codziennie pokazują kolejne dania tak piękne, że właściwie nie ma sensu już przyznawać gwiazdek Michelina, bo widać jak na dłoni, że takie dania jak w Atelier Amaro, to pierwsza z brzegu Jessika przygotowuje między kolejnymi odcinkami Ukrytej Prawdy.
W tej sytuacji nastolatki też musza być szczęśliwe i od razu widać po zdjęciach, że ich proces dojrzewania przebiega tak bezproblemowo jak składanie kolejnych obietnic przez premiera.
A kiedyś dorośli narzekali na zgubny wpływ Barbie na dziewczynki…
No ale Instagram to dopiero początek, bo kiedy już nastolatki przeżyją część pierwszą i nauczą się udawać szczęście, czeka ich kolejny stopień wtajemniczenia, a konkretnie Linkedin. Przewijasz kolejne posty i co widzisz?
Tylko ludzie sukcesu, tylko tzw. case study z opisami sukcesów (nawet jeśli wstępem do „kejsu” jest porażka, to i tak przekuwana jest ona w sukces lub cenną lekcję, która przekłada się na rozwój i sukces autora później). Absolutnie nikt nie ponosi porażek i nie zawodzi. A jeśli nawet coś się nie udaje, to znowu jest to lekcja z której wyciągasz wnioski. Po prostu kiedy wpadasz w błoto to po prostu pchasz to błoto ryjem do przodu i w końcu odnosisz sukces. Na LinkedIn właściwie nie ma ludzi szukających pracy, prawie wszyscy szukają nowych przygód i wyzwań, ale nie pracy, bo wiesz, to nie wygląda dobrze, kiedy „szukasz pracy”, to jak bycie przegranym, a kto chce być przegranym w tłumie składającym się wyłącznie z ludzi sukcesu?
Oglądanie takich „obrazków” niestety nie ułatwia właściwego stawiania celów, ani tym bardziej punktu odniesienia. Bo jeśli nie widzisz ludzi, którzy ponoszą porażki, to nawet najmniejsze potknięcie traktujesz jak dramat życiowy i zaczyna pojawiać się w głowie myśl, że coś z Tobą jest nie tak, że jesteś zepsuty, a najgorsze że nie masz za bardzo pomysłu jak się naprawić, bo memy motywacyjne niestety nie zawierają szczegółowych instrukcji choćby takich jak zacząć pchać to błoto ryjem, kiedy Ty nie masz siły ruszyć nawet palcem.
Wspomniałem o osobach młodych, nastolatkach, ale ten problem zaczyna dotyczyć coraz większej grupy ludzi, właściwie w każdej grupie wiekowej. Młodzi mają jasną wizję, z której wynika, że muszą odnosić non stop sukcesy, nieco starsi muszą awansować i zdobywać nowe certyfikaty, a starsi muszą utrzymać się na szczycie, bo – i to prawdziwy cytat pewnego pana z HRów – jeśli ktoś po 40 nie zbudował sobie sieci kontaktów, która zawsze pomoże znaleźć mu pracę, to jest nieudacznikiem. Z ciekawości wszedłem sobie na profil tego pana i doszedłem do wniosku, że to kolejna ofiara wychowania na motywacyjnych memach.
Rachunek za udawanie, źle określone cele i źle określony punkt odniesienia jest odroczony, jednak niemal zawsze trzeba go zapłacić. Czasem w postaci nerwicy lękowej i ataków paniki, często w postaci depresji, często po prostu goniąc króliczka, który tak naprawdę siedzi obok i z politowaniem się uśmiecha.
Moim punktem przełomowym było uświadomienie sobie sedna problemu, a mianowicie tego, że moje życie składa się w 95% z pracy, że żyję praca i dla pracy, a mój mózg bez przerwy myśli o tym co jeszcze musze zrobić, analizował to co zostało zrobione i czy można było lepiej, itd. W drodze do pracy, w pracy, w drodze do domu, przed snem i po przebudzeniu, pod prysznicem, w czasie mycia zębów, w czasie posiłków, a także w czasie urlopu, na który kiedy w końcu już po latach się wybrałem, to nie potrafiłem się nim cieszyć, myśląc o pracy. Mózg, choć jest w stanie dużo znieść, to jednak nie przepada za takim sytuacjami i naprawdę „work & life ballance” to nie jest głupi wymysł haerówek, tylko konieczność.
Zarówno na kursie Mindfulness jak i po nim, poznałem sporo ludzi, którzy dzięki umiejętności zatrzymania się i skoncentrowania na tym co jest tu i teraz, podobnie jak ja uświadomili sobie, że praca jest oczywiście bardzo istotna, ale nie powinna być celem samym w sobie, a już z pewnością nie powinna być absolutnym priorytetem.
Wiem, ze takie postawienie sprawy może być oburzające dla wielu ludzi, którzy wierzą, że tylko ciężką pracą można do czegoś dojść. Ja osobiście uważam, że wcale nie trzeba pracować ciężko (zwłaszcza jeśli mówimy o pracy tzw. biurowej i porównamy ją z praca osoby zatrudnionej w supermarkecie czy kopalni) ale mądrze (przy czym nie oznacza to, że ciężko pracujący nie pracuje mądrze – wiem to już pełny Paulo Coelho).
Dave Mustaine od którego cała historia się zaczęła, w czerwcu ubiegłego roku dowiedział się, że ma raka. Kilka miesięcy później poinformował fanów, że terapia przebiegła zaskakująco dobrze i choć nie jest całkowicie zdrowy to jego stan jest bardzo dobry, a on sam wróci do aktywności zawodowej. W jednym z wywiadów wspomniał również, że po tym jak poinformował o chorobie, otrzymał życzenia powrotu do zdrowia od wielu ludzi, w tym od „starego brata James’a Hefield’a” – tego samego, który w 1983 roku wyrzucił go z zespołu. W wywiadzie dla Rolling Stone powiedział:
„W przeciwieństwie do tego, co ktoś mówi i wbrew temu, co robiliśmy, kocham Jamesa i wiem, że James mnie kocha i troszczy się o mnie. Widać to, gdy nadchodzi moment prawdy i mówię światu, że mam chorobę zagrażającą życiu. Kto przychodzi, by stanąć obok mnie? James.”
I to tyle jeśli chodzi o cele i punkty odniesienia, które można (i warto) zmieniać, albo przynjamniej przemyśleć, nie czekając na wizytę u onkologa…
Zdjęcie: Nik Shuliahin